BLONDYNKA NA WALIZKACH,  Osobiste

[PERSONAL] Mój pierwszy miesiąc w Chinach

Cześć wszystkim! To znowu ja i znowu notka bardziej osobista, a jednocześnie trochę podróżnicza czy sama nie wiem, jak to określić, chyba niedługo całkiem zmieni się forma prowadzenia tego bloga. Jest dzisiaj 5 październik, a więc dwa dni temu minął dokładnie miesiąc od mojego przyjazdu do Chin. Przed wyjazdem obiecałam wielu osobom, że będę dawać znać, jak tam sobie radzę w tych Chinach, ale szczerze mówiąc, do wielu z nich jeszcze się nie odezwałam, głównie dlatego, że kontakt mamy tylko na Facebooku, a fb średnio w Chinach działa, żeby nie powiedzieć, że nie działa w ogóle. Dlatego też stwierdziłam, że napiszę tę notkę z krótkim podsumowaniem tego miesiąca, zarówno dla siebie samej, jak i dla osób, którym obiecałam kontakt, a nie dotrzymałam słowa. Przepraszam…. <skruszona> Jeśli mimo wszystko chcielibyście się ze mną skontaktować, piszcie albo w komentarzach na blogu, albo na wechacie, albo kakaotalk, ewentualnie messenger, ale wtedy nie obiecuję, że odpiszę od razu, bo fb tutaj raz działa, raz nie działa, więc czasem będziecie musieli poczekać na odpowiedź, ale ostatecznie powinnam odpisać. A na razie spróbuję odpowiedzieć na standardowe pytanie zadawane przez wszystkich tzn. „co tam u Ciebie? jak Ci się w tych Chinach żyje?”. Cóż, mogłabym opowiadać godzinami, a pewnie i tak wszystkiego bym nie opowiedziała.

Zwykle kiedy mam dużo do opowiedzenia, to sama nie wiem, od czego zacząć. I zwykle kiedy nie wiesz, od czego zacząć, ktoś mówi „zacznij od początku”. Więc spróbuję zacząć od początku…

A początek był straszny. Szczerze mówiąc, już po kilku pierwszych godzinach na terenie Chin miałam atak paniki, załamanie nerwowe, czy nie wiem, jak mogłabym to nazwać, w każdym razie chciało mi się płakać, zastanawiałam się, co ja w ogóle tutaj robię i miałam ochotę kupić bilet na pierwszy samolot do Polski, wrócić do domu i już nigdy więcej nie wypuszczać się nigdzie za granicę.  Na szczęście kryzys był krótkotrwały, następnego dnia ogarnęłam się już życiowo i teraz bardzo lubię życie w Chinach i już mam wrażenie, że rok tutaj to za mało i że mogłam jednak aplikować o dłuższe stypendium.

Gdy przyjechałam, moja nowa współlokatorka powiedziała mi, że „pierwsze cztery dni są najtrudniejsze”. To nie tak, że tego nie wiedziałam, właściwie to moje powiedzenie brzmiało raczej „pierwszy tydzień w nowym semestrze jest najtrudniejszy, później już jakoś leci”. Bo nawet w Polsce pierwszy tydzień nowego semestru zwykle wiązał się z załatwianiem różnych papierków, bieganiem za prowadzącymi, staniem w kolejkach do sekretariatu i innymi rzeczami, których nie cierpiałam, ale wiedziałam, że muszę to jakoś przetrwać i później będzie ok. I oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że tutaj będzie tak samo, że będzie nawet gorzej, bo jako cudzoziemka będę musiała przejść przez dwa razy więcej procedur niż musiałabym, gdybym była we własnym kraju. Mimo że doskonale to wiedziałam, to i tak mnie to przytłoczyło. Przytłoczyło mnie to, że nie byłam w stanie kupić karty telefonicznej na terenie lotniska, więc nie miałam Internetu ani żadnej możliwości sprawdzenia czegoś czy skontaktowania się z kimś, co sprawiało, że czułam się bardzo niespokojna. Dodatkowo musiałam dojechać na kampus taksówką, co również mnie stresowało. A gdy już dojechałam na kampus, nie potrafiłam znaleźć budynku, w którym miałam się zakwaterować, a gdy już go znalazłam, nie umiałam dogadać się z paniami, które mnie obsługiwały. Niby wiedziałam, że z moim chińskim szału nie ma, ale miałam wrażenie, że w tym momencie nie rozumiałam nawet tego, co normalnie powinnam była zrozumieć. Miałam nadzieję, że przynajmniej na początku będę mogła pewne rzeczy załatwić po angielsku, a tu nie, od razu na głęboką wodę. Dodatkowo okazało się, że muszę dopłacić jeszcze za dwa dni mieszkania w akademiku, bo przyjechałam za wcześnie i stypendium pokrywało mi zakwaterowanie dopiero od 5 września. W międzyczasie okazało się, że zabrakło mi pieniędzy, bo zapłaciłyśmy za taksówkę więcej niż myślałyśmy, a ja wciąż nie miałam chińskiego numeru telefonu, żeby chociaż być w stanie skontaktować się z rodzicami i poprosić o dodatkowe fundusze. Gdy poszłam kupić kartę, pani coś mi tłumaczyła, a ja nie rozumiałam absolutnie nic, ostatecznie po prostu wzięłam to, co mi proponowała i szczerze mówiąc, to do tej pory nie wiem, jaką właściwie mam umowę na telefon na ten rok, ale jaka by nie była, przez rok przetrwam, już trudno. Ostatecznie udało mi się wszystko ogarnąć, ale kiedy wróciłam do pokoju, psychicznie byłam na krawędzi, zwłaszcza że warunki w moim akademiku również mnie przerażały. Mimo wszystko od sześciu lat mieszkałam w wynajętym mieszkaniu, w którym warunki były o niebo lepsze, nie jestem przyzwyczajona do warunków akademikowych, zwłaszcza takich w Chinach. Więc naprawdę, jedyne, co mogłam wtedy zrobić, to po prostu iść spać. I właśnie to zrobiłam.

A gdy się obudziłam, było już lepiej. Jeszcze tego samego dnia wieczorem poszłam na spacer, stwierdzając, że naprawdę lubię Pekin nocą. Już pierwszego dnia odkryłam też mój ulubiony sklepik z gongcha (generalnie napoje na bazie herbaty, w Polsce funkcjonuje chyba tylko bubble tea, ale pojęciu gongcha mieści się dużo więcej niż to, co mamy w Europie), od której się uzależniłam i połowa mojego stypendium z tego miesiąca, to chyba poszła na gongcha, co trochę mnie przeraża, no ale trudno, nie umiem walczyć ze swoimi uzależnieniami, zwłaszcza tym dotyczącym herbaty :’’)

Kilka kolejnych dni po przyjeździe również nie było łatwe. Rejestracja na studia okazała się skomplikowanym procesem wymagającym stania w jakichś pięciu dłuuuuugich kolejkach (do tej pory nie rozumiem po co ich tyle, spokojnie można było zrobić to wszystko w jednym miejscu, a nie w pięciu, nigdy już nie będę narzekać na stanie w kolejkach do okienka w Polsce, poważnie,, przynajmniej raz postoję i wszystko załatwię od razu), wypełnienia stosu formularzy, podejścia do testu poziomującego, odebrania karty kampusowej, podręczników i w końcu stypendium (<3). Później musiałam jeszcze założyć konto w banku, jechać do centrum medycznego, żeby zaakceptowali mi badania, które robiłam w Polsce, złożyć wniosek o przedłużenie wizy…. Ogólnie sto tysięcy papierków do załatwienia i załatwianie ich to nie było kilka dni, właściwie to ostatni wniosek złożyłam pod koniec tamtego tygodnia i wciąż czekam na to, aż zwrócą mi paszport i przedłużoną wizę, żeby mieć pewność, że jednak mogę tu zostać i że nie wyrzucą mnie stąd za dwa tygodnie. Bo już raz usłyszałam od pana w biurze, że jak nie zrobię jednej rzeczy „w tej chwili”, to następnego dnia mogę się już pakować i wracać do kraju. Można powiedzieć, że życie na krawędzi….

Także papierologia to jest coś, czego w Chinach nienawidzę, ale skoro już to przeżyłam, to teraz powinno być z górki, następne rejestracje dopiero w marcu, a i wtedy będę już wiedzieć, czego mam się spodziewać, więc nie powinno być tak tragicznie, zwłaszcza że nie będę wtedy musiała załatwiać połowy rzeczy, które musiałam załatwiać teraz. Ale skoro już mówimy o rzeczach, które mi tutaj nie pasują, to powiem o jeszcze jednej, mianowicie jedzeniu, którego mój żołądek po prostu nie trawi. To nie tak, że nie jest smaczne, jest przepyszne. Po prostu kiedy postanowię spróbować czegoś, czego jeszcze nie jadłam, to w jakichś 80% przypadkach okazuje się, że raczej nie powinnam tego jeść, bo później umieram. Nie wiem, od czego to zależy, naprawdę. Niektóre dania mogę jeść bez problemu, innych po prostu nie i jeszcze nie znalazłam żadnej reguły jak odróżnić te, które mogę jeść, od tych, których nie powinnam, ehh… Dlatego pierwsze dwa tygodnie to było jeszcze większe życie na krawędzi, bo właściwie nie znałam żadnych tutejszych potraw, więc chcąc nie chcąc, musiałam próbować nowych, co kończyło się bardzo różnie. Teraz już mniej więcej wiem, co jest dla mnie bezpieczne, więc zwykle jem po prostu te rzeczy, a jak mam ochotę zaszaleć, to próbuję czegoś nowego, zwykle wtedy, kiedy wiem, że będę resztę dnia siedzieć w akademiku, więc nawet jak mi coś zaszkodzi, to jakoś to przeżyję.

Okej, pomarudziłam trochę i mogłabym marudzić dalej, bo wciąż jest wiele rzeczy, do których po prostu muszę się przyzwyczaić jak np. różnica czasowa między Chinami i Polską i wieczne liczenie, czy już mogę zadzwonić do rodziców czy jednak jeszcze za wcześnie i będę wyrodną córką, budząc ich w środku nocy. Ale to już takie małe rzeczy, które mogą drażnić na początku, ale wiem, że z czasem do nich przywyknę. Teraz może coś z pozytywnych rzeczy.

Pierwsza rzecz, to oczywiście możliwość nauki, w końcu przyjechałam tutaj po to, żeby nauczyć się języka. I uczę się. Bardzo intensywnie. Mam po 4h zajęć chińskiego dziennie, każdego dnia, a poza tym oczywiście mnóstwo zadania domowego i nowych słówek do nauczenia się na następny dzień (nie na następny tydzień, na następny dzień), więc kolejne 3h siedzenia nad chińskim po zajęciach. Jest to straszny kontrast w porównaniu z tym, jak uczyłam się w Polsce, bo np. rozdział z podręcznika, który w Polsce przerabialiśmy przynajmniej dwa tygodnie, tutaj robimy w trzy dni, muszę więc kompletnie zmienić swój sposób uczenia się, bo tak, jak uczyłam się do tej pory, to długo nie pociągnę. Na szczęście jestem w takiej grupie, że nie mam problemów z nadążeniem, zastanawiałam się nad przejściem do wyższej, ale stwierdziłam, że wtedy byłabym pod zbyt dużą presją i mogłabym psychicznie nie dać rady.

Mam nadzieję, że w nowym semestrze uda mi się przeskoczyć poziom, zwłaszcza jeśli oprócz nauki na zajęciach, będę się uczyć również w prawdziwym życiu, oglądając chińskie dramy (mój nowy sposób na spędzanie wolnego czasu, oglądanie dram n iQiYi, bez napisów oczywiście, na komputerze drama, na telefonie słownik i jedziemy :D) czy rozmawiając z Chińczykami na żywo, chociaż to akurat nie jest takie proste, kiedy studiuje się na uczelni, gdzie mnóstwo jest obcokrajowców i z Chińczykami praktycznie nie ma się styczności. Oczywiście są grupy typu „pomożemy Ci w nauce, co tydzień o tej godzinie przyjdź do tej sali i porozmawiaj z chińskimi studentami”, ale to chyba nie jest dla mnie, mam wrażenie, że to takie wymuszone i pewnie wielu osobom pomaga, ale nie mnie. Dlatego na uczelni jeszcze żadnych Chińczyków nie poznałam, ale dzięki temu, że jestem szalona i wybrałam się na festiwal muzyczny (o czym pisałam w tej notce), poznałam kilka dziewczyn, z którymi utrzymuję kontakt i które nie mówią w ogóle po angielsku, więc chcąc nie chcąc, muszę używać chińskiego i nie ma przebacz. Także mam nadzieję, że to mi bardzo pomoże w nauce, ale jeszcze zobaczymy, jak długo mi się te kontakty uda utrzymać i czy uda mi się poznać więcej chińskich znajomych, bo ja nie jestem niestety dobra ani w zawieraniu znajomości ani ich utrzymywaniu. Plus jeśli mówimy o nauce języków, to moja znajomość angielskiego również podczas pobytu tutaj na pewno wzrośnie, ponieważ moja współlokatorka jest Amerykanką, więc rozmawiamy głównie po angielsku, no i z wieloma znajomymi z uczelni również rozmawiam po angielsku, bo nasz poziom chińskiego jeszcze nie jest tak wysoki, żeby prowadzić swobodną rozmowę, a każdy mówi w innym języku ojczystym, więc siłą rzeczy w ten sposób nie możemy się dogadać. I to też kolejny plus nauki w takim miejscu, że mogę poznać mnóstwo różnych ludzi, z najróżniejszych krajów, najróżniejszych kultur, co jest naprawdę ciekawym doświadczeniem :) Polaków na mojej uczelni nie ma wielu, na pewno jestem ja i jeszcze jeden chłopak na licencjacie (którego widuję okazjonalnie na stołówce), poza tym rzuciło mi się w oczy gdzieś na fb, że dwie dziewczyny są na magisterce, ale jeszcze nie miałam okazji ich spotkać. Całymi dniami używam więc tylko chińskiego i angielskiego, a polskiego jedynie wtedy, kiedy dzwonię do rodziców wieczorem, albo kiedy odwiedzam moje znajome z Polski, które również studiują w Pekinie, tyle że na innej uczelni, więc nie widzimy się aż tak często. I z tego powodu mój polski już zaczyna trochę kuleć, co widać już choćby w tej notce, bo coraz częściej łapię się na tym, ze brakuje mi słów, żeby przekazać to, co chcę. Muszę nad tym popracować…

Co tam jeszcze? Generalnie to podoba mi się Pekin jako miasto. Pewnie większość osób wie, że choć pochodzę z małego miasteczka, a właściwie to z wioski obok małego miasteczka, to jakoś zawsze ciągnęło mnie to dużego miasta i nawet Kraków, w którym żyłam przez ostatnie sześć lat, wciąż był dla mnie za mały. Cóż, Pekin na pewno za mały nie jest, jest ogromny. Tylko Haidian czyli dzielnica, w której mieszkam, jest większa niż cały Wrocław, tak dla przykładu. Gdziekolwiek chcę dojechać, choć na mapie wydaje się to blisko, tak naprawdę są to całe kilometry. Jak coś jest oddalone o 1,5km, to mam takie, że bliziutko, mogę sobie piechotą dojść, nie ma co się pchać w autobus czy metro. Jeśli chodzi o komunikację miejską, to jest okej, metrem dojedzie się prawie wszędzie, czasem bezpośrednio, zwykle z przesiadkami, ale przesiadki też nie są jakoś bardzo uciążliwe, więc nie jest źle. Metro kosztuje minimum 3 yuany za przejazd, jeśli jedzie się dalej, to może być to nawet 4 czy 5 yuanów, autobus jest tańszy, bo 2 yuany za przejazd, chyba że ma się kartę komunikacyjną (którą ja oczywiście mam), to wtedy wychodzi nawet taniej, dlatego finansowo bardziej opłaca się jeździć autobusami, ale czasowo lepiej wychodzi metro, bo autobusy niestety stoją w korkach, a korki w Pekinie to jest coś, czego chyba nikt nie chce doświadczać zbyt często. Ogólnie to, co się tutaj dzieje na ulicach to jest jeden wielki chaos i tego się nawet nie da opisać, to po prostu trzeba zobaczyć. W pierwszym tygodniu za każdym razem, gdy przechodziłam przez ulicę, czułam, że to mogą być moje ostatnie chwile w życiu, ale teraz już wyczułam, że w tym chaosie jest jednak jakiś sposób i że po pewnym czasie zaczynasz wyczuwać, kiedy możesz iść, a kiedy lepiej się zatrzymać. Więc to jest kolejna rzecz, która na początku przeraża, ale z czasem idzie do tego przywyknąć. Ogólnie miasto pełne jest kontrastów, pełne ludzi, pełne kolorów, kocham po nim chodzić zwłaszcza wieczorem, kiedy wszędzie dookoła mnóstwo jest kolorowych neonów, kiedy na ulicach tłum jest największy, co pewnie wielu osobom by nie pasowało, ale ja jakoś w tym tłumie czuję się bezpiecznie.

Co dobrego poza tym? Na pewno parki, jestem absolutnie zakochana w chińskich parkach <3 Jak dotąd odwiedziłam chyba sześć, ale zdecydowanie mam zamiar odwiedzić ich więcej, bo każdy z nich jest zupełnie inny i jedyna wspólna cecha, jaką zauważyłam, to każdy z nich ma w centrum wielkie jezioro, wokół którego osobiście bardzo lubię spacerować. Moim ulubionym jest 森林公园 czyli Park Leśny, który jest bardzo blisko mojej uczelni, więc często chodzę tam po prostu się uczyć. Jest on największy i tez najbardziej „dziki” z tych wszystkich parków, które na razie widziałam. Są duże przestrzenie takie typowo wypoczynkowe, gdzie ludzie piknikują, dzieci się bawią itp, ale są też duze przestrzenie „leśne”, gdzie można np. przysiąść sobie nad wodospadem i spokojnie odpocząć. Do innych parków już musze się wybrać dalej, więc zwykle jadę tam po to, żeby po prostu go zwiedzić. W każdym razie bardzo podobają mi się te oazy zieleni w centrum wielkiego miasta, gdzie na chwilę można zapomnieć, że jest się w wielkim mieście, a nie na przykład w lesie. Tutaj macie trochę zdjęć, najwięcej oczywiście z mojego ulubionego parku ;)

Beihai Park

Chaoyang Park

Forest Park (mój ulubiony <3)

Na koniec moje ulubione miejsce nauki i ja w bonusie, hihi :D

Kolejna rzecz, którą tu uwielbiam, to wszechobecne sklepiki z gongcha, o czym już wspomniałam wcześniej. Gongcha to generalnie napoje na bazie herbaty i w tą kategorię wlicza się znane w Polsce bubble tea, ale również herbata z mlekiem (moja znajoma stwierdziła, że takie rzeczy tylko w Chinach, żeby herbata z mlekiem mogła być taka pyszna), herbata z pianką serową (na początku w ogóle nie rozumiałam, że jak to herbata z serem? Ale spróbowałam i co prawda nie zawsze mam na to ochotę, ale czasem właśnie to jest to, czego potrzebuję), a także całe mnóstwo najróżniejszy herbat, owocowych, czarnych, zielonych, czego tylko dusza zapragnie, zarówno w wersji na gorąco, jak i w wersji ciepłej, zimnej, lodowatej, na co tylko ma się ochotę. Osobiście wypróbowałam już dość sporo sklepików z gongcha, ale moim faworytem pozostaje sieciówka TeaDaYe, nie wiem, czy naprawdę mają tam najlepsze napoje, czy po prostu najlepiej trafiają w mój gust, w każdym razie polecam wszystkim, jak kiedyś będziecie w Chinach i zobaczycie taką nazwę, spróbujcie, warto ;) Ogólnie wiele obcokrajowców bardzo cierpi, bo w Chinach naprawdę ciężko jest o dobrą kawę, jak już coś się znajdzie, to kosztuje miliony monet, więc trzeba walczyć z uzależnieniem. Za to dla osób uzależnionych od herbaty, czyli takich jak ja, Chiny to raj, bo nie dość, że można znaleźć dużo dobrej herbaty, to jeszcze stosunkowo tanio, no, żyć, nie umierać <3

Kolejna rzecz, którą kocham w Chinach, i generalnie w Azji, bo wiem, że w Japonii i Korei również to funkcjonuje, być może nawet na większą skalę, mianowicie karaoke! W wykonaniu chińskim nazywa się to KTV, co jest całkiem sympatyczne, bo na szyldach od razu rzucają się w oczy trzy łacińskie literki wśród innych chińskich znaków. W tym miesiącu odwiedziłam KTV dwa razy, jedno z nich było dość kiepskie, w sensie mały wybór piosenek itp., ale i tak dobrze się bawiłam. Drugie za to było cudowne i bawiłam się w sumie jeszcze lepiej, bo akurat poszłam z koleżanką, która siedzi w bardziej rockowej muzyce i przez godzinę zdzierałyśmy sobie gardła przy piosenkach Linkin Park i innych tego typu zespołów. Niestety jest to zbyt drogi interes, żebym mogła sobie pozwolić na tę przyjemność bardzo często, ale może przynajmniej te dwa razy miesięcznie uda mi się odwiedzić pokój karaoke i poznęcać się nad mikrofonem. Odkryłam też, że w centrum handlowym niedaleko mojego kampusu są tzw budki KTV, gdzie można się zamknąć, pośpiewać i słyszysz się tylko w słuchawkach, a budki są dźwiękoszczelne, więc nikt inny Cię nie słyszy. Niestety to też nie jest jakieś bardzo tanie, ale jak nie będę mogła znaleźć towarzystwa, żeby iść do normalnego KTV, to może chociaż wypróbuję te budki, zobaczymy ;p

Co jeszcze…. Właściwie to sama już nie wiem, ten miesiąc był dla mnie bardzo bardzo intensywny, naprawdę sporo się wydarzyło, cały czas poznaję miasto, poznaję ludzi, uczę się, jak funkcjonować w nowym społeczeństwie, co jest naprawdę ciekawym doświadczeniem i naprawdę cieszę się, że tu przyjechałam. Zobaczymy, co będę mówić po kolejnym miesiącu, czy przetrwam, czy jednak umrę z głodu, haha. W każdym razie, jeśli jesteście ciekawi czegoś związanego w pierwszymi tygodniami pobytu w Chinach, jakieś pierwsze wrażenie dotyczące czegoś czy coś w tym stylu, to pytajcie w komentarzach,. Jeśli chodzi o szczegóły stypendium, na którym jestem, to napiszę osobną notkę na ten temat niedługo, więc o tym na pewno będzie. Ale o innych rzeczach jak nie napisałam teraz, to pewnie sama z siebie nie napisze, więc pytajcie śmiało. A teraz idę spać, bo oprócz tej notki napisałam dzisiaj prawie dwa tysiące chińskich znaków w ramach wypracowań na zajęcia i ogólnie czuję, że mózg mi już wyparowuje. Muszę coś zjeść i odpocząć. Paaa ^^

Jeden komentarz

  • ada

    hej Ola, tu Ada od chińskiego, bardzo mi miło było czytać Twoją notkę, bo tez mieszkałam w Haidian i byłam w ogóle ciekawa, jak Wam jest w Pekinie :) pomyślałam, że może ( tak jak ja), masz uczulenie na glutaminiam sodu.. mogłabys spróbowac prosić, żeby nie dodawali i sprawdzac, czy będzie roznica. cieszę się, że już się czujesz lepiej w Pekinie! 加油!

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: